Ksiądz Jerzy przyjechał w Tatry z wycieczką wiernych z Dzierżoniowa. A jak się jest w Zakopanem i widzi się górujący nad miastem krzyż na Giewoncie, to każdy wierny musi tam pójść. - Wiec poszliśmy – opowiada duchowny. Byli już blisko szczytu, kiedy się rozpadało, a z nieba zaczęły bić pioruny. Pierwszy z nich wypalił księdzu dziurę w plechach i go zamroczył.
- Upadłem na ziemię. Nie pamiętam, jak długo leżałem. Gdy się ocknąłem, zobaczyłem wokół poranionych ludzi.
Czy TOPR powinien wystawiać turystom rachunek za ratunek? [SONDAŻ „PODRÓŻY”]
Ani myślał uciekać, czy opatrywać swoje rany. Sam ledwo trzymał się na nogach, ale choć cały poparzony i zakrwawiony, zajął się innymi. Błogosławił porażonych i kontuzjowanych turystów, odpuszczał im grzechy, modlił się razem z nimi. Tylko dzięki niemu przetrwali te pierwsze, najbardziej upiorne chwile.
I wtedy piorun uderzył go po raz drugi. - Ten był lżejszy, więc szybko doszedłem do siebie – mówi ksiądz. I dalej uspokajał towarzyszy niedoli, pocieszał, że ratunek już idzie, że zaraz będą bezpieczni.
Nie opłaca się wyjeżdżać na urlop bez niego. O czym mowa?
Uderzenie trzeciego pioruna zwaliło księdza Jerzego z nóg. Pamięta przeraźliwe zimno i strach, który go ogarnął. Mimo to nie przerwał swej kapłańskiej misji aż do chwili, gdy ratownicy ewakuowali go z Giewontu.
Teraz duchowny przebywa w szpitalu w Zakopanem. Odwiedzili go tam księża z Dzierżoniowa, w którym służy jako wikary. A w dzierżoniowskim kościele pw. Maryi Matki Kościoła spotkaliśmy jego parafian. - Wierzymy, że wyjdzie z tego cało – mówią Katarzyna i Piotr Rybiccy, którzy z synem Kubą modlili się za zdrowie swego kapłana.