Chorwat trafił do Wrocławia w zeszłym sezonie i 19 razy wystąpił w barwach Śląska. Piłkarz pokazał, że umie posłać długie, dokładne podanie. I to w zasadzie tyle pozytywów. Zawodnik denerwował kibiców popełnianymi błędami, a także brakiem kreatywności. Jeśli mielibyśmy zrobić zestawienie dziwnych decyzji Vitezslava Lavicki, to wystawianie Zivlića w pierwszym składzie, zajmowałoby wysoką lokatę. Zwłaszcza, że w pewnym momencie Chorwat wygryzł ze składu Jakuba Łabojkę(!).
Ale normalność dość szybko wróciła, a wraz z nią Łabojko grał w pierwszym składzie, a Chorwat usiadł na ławce czy nawet trybunach. Wtedy, jak słyszymy, Diego się obraził. Miał nawet powiedzieć Laviczce, że jeśli nie będzie grał w podstawowym składzie, to Śląsk go nie bardzo interesuje. Nietrudno sobie wyobrazić, że czeski szkoleniowiec po takich sowach uznał, że Zivlićowi chyba się coś pomyliło.
Za Chorwatem nie przepadają też koledzy z zespołu, a brak chemii najlepiej chyba obrazuje fakt, że rodak Zivulića – Dino Stiglec – trzyma bardziej z Polakami.
To wszystko sprawiło, że Zivulić miał odejść z klubu. Niestety, na Chorwata nie było chętnych. Jeden zespół z II ligi szwajcarskiej chciał go zatrudnić, ale jako że nie awansował, to temat upadł. Później żadnych ofert nie było.
Fakty są więc takie, że Zivulić zostaje we Wrocławiu przynajmniej do następnego okienka transferowego (chyba, że zostanie zatrudniony przez zespoły z lig, w których okienka są jeszcze otwarte – ale to dość wątpliwe). Piłkarz ma kontrakt do końca sezonu i nie zarabia mało, bo ok. 30 tys. zł miesięcznie.
Jednak w klubie nikt go nie chce odsyłać do "klubu Kokosa". Słychać wręcz, że skoro już został, to może się przydać. Przez szalejącą pandemię koronawirusa może bowiem dojść do sytuacji, w której każdy piłkarz się przyda. Czy to w pierwszym zespole, czy w rezerwach.