"Libacja na skwerku" ma już 14 lat. W 2010 roku artykuł powstał w redakcji "Gazety Wrocławskiej". To mniej więcej w tym czasie uznano, że trzeba podbić internet, bo papierowa gazeta to już za mało. Zadanie było jasne: do sieci ma trafiać jak najwięcej artykułów. Ale nie byle jakich - tylko ciekawych, sprawdzonych, aktualnych, no i mających przynajmniej kilka zdań. Każdego dnia jeden z dziennikarzy miał dyżur. W ciągu jednej godziny (dyżur trwał 12 godzin) taki dyżurny musiał napisać i wrzucić do netu 4 materiały - czyli jeden na 15 minut. Miały być to artykuły z życia miasta.
Część dziennikarzy mówiła czasami, że nie ma o czym pisać, bo w takim mieście jak Wrocław nie zawsze w ciągu godziny dzieją się 4 zdarzenia. Przeważnie pisaliśmy (autor pracował w GWr sporo czasu) o wypadku (stłuczce), czasami o płonącym kuble na śmieci, a zdarzało się, że i o ściąganiu kota z drzewa. Gdy szefostwu mówiło się, że "nic się nie dzieje, więc nie napiszę czwartej informacji", to riposta była zawsze taka sama: "na pewno się dzieje, ale ty o tym nie wiesz". Te krótkie internetowe formy zwane były "depeszami".
Dlatego życie dyżurnego wyglądało tak, że co chwila dzwonił na tzw. służby. Telefon na straż pożarną, na pogotowie, na policję, do wodociągów (może gdzieś rura pękła), do taksówkarzy (gdzie są korki), na straż miejską. I wszędzie to samo pytanie: czy coś się dzieje? Nic? No ale może coś drobnego, cokolwiek?
Nie raz, nie dwa wkurzony oficer dyżurny drogówki czy straży pytał, czy jesteśmy normalni. Albo nic nie mówił, tylko odkładał od razu słuchawkę. Tak to wtedy wyglądało.
Wiosną 2010 roku próg redakcji przekroczyła Martyna Jurkiewicz. 22-letnia wtedy dziewczyna, która chciała zostać dziennikarką. Nigdzie we Wrocławiu nie nauczysz się rzemiosła tak szybko, jak w popularnym "Robolu" (Gazeta Wrocławska dawniej nazywała się Gazetą Robotniczą). To dość znany pogląd - we Wrocławskiej pracuje kilku znakomitych dziennikarzy, świetnych redaktorów. A pracy jest tyle, że czasami śpi się w redakcji (wyżej podpisany spał). Martyna o tym wiedziała, a że była ambitna, postanowiła spróbować. Udało się. Po kilku tygodniach została przyjęta do pracy.
Martyna wybrała sobie pseudonim MJU i zaczęła pracować. Szybko okazała się na tyle sprawna, że dostąpiła wątpliwego zaszczytu bycia dyżurną. A rola ta, zdaniem szefostwa, mogła przypaść tylko poważnemu dziennikarzowi!
No i na jednym z dyżurów znowu nic się nie działo, nie dało się napisać 4 depeszy na godzinę przez 12 godzin, co nie spotkało się ze zrozumieniem przełożonego. Trzeba napisać depeszkę, to trzeba. Musi coś wpaść do sieci, wrocławianie czekają!
Martyna wykręciła więc numer na policję. Reszty łatwo się domyślić.
"Panie dyżurny, czy coś się dzieje?"NIE"A może jednak, cokolwiek?"NIE, NIE, NIE"To jaką mieliście ostatnią interwencję?"
Wtedy też policjant przekazał zdesperowanej dziewczynie informacje, które zostały przekute w materiał z wiadomym tytułem, o treści:
"Policjanci dostali dzisiaj zgłoszenie, że na skwerku w jednym z wrocławskich parków grupka mężczyzn pije alkohol. Gdy funkcjonariusze przyjechali na miejsce okazało się, że nikogo tam nie ma".
- Wiem, że ta depesza, to zaprzeczenie wszystkiego co ma związek z dziennikarstwem - śmieje się Martyna. - No ale nie miałam innego wyjścia. Musiałam coś wrzucić w sieć, a nic innego nie miałam! Atmosfera w pracy nie była przyjemna, więc popełniłam swoje słynne dzieło - wspomina.
Żeby było śmieszniej, Martyna co prawda "Libację" napisała, ale nie opublikowała. Wtedy publikacją zajmował się redaktor - to on w panelu zatwierdzał materiał, zanim trafił na stronę. Ale jedyną ofiarą "Libacji" stała się Martyna.
Gdy okazało się, że "Libacja na skwerku" bije rekordy popularności, w redakcji zapanowała konsternacja. Co chwila ktoś dzwonił: znani ludzie, telewizje, dziennikarze. Większość się śmiała.
Ale w redakcji nastroje były różne. Jedni uważali, że to sukces, że dużo klików i że to super, bo kliki są najważniejsze przecież. Inni mówili, że to wstyd. Bo to nie jest dziennikarstwo. A jeszcze inni śmiali się po prostu, mówiąc że przecież się zdarza.
Przez pierwsze miesiące, a może i lata o "Libacji" we Wrocławskiej się nie mówiło. Dopiero później redakcja zaczęła nawet żartować z "Libacji", przypominając o jej istnieniu.
Martyna niebawem odeszła z redakcji. Nie została zwolniona, sama zrezygnowała. Uznała, że dziennikarstwo nie jest jednak dla niej. Z powodzeniem zajmowała się choćby PRem. Teraz jest szczęśliwą mamą. Próbuje swoich sił w działalności publicznej: chciała być sołtysem miejscowości w której mieszka, ale nie udało się. Przewodzi za to kołu gospodyń wiejskich.
- Gdy wspominam "Libację", to przede wszystkim bardzo się śmieję. Ten artykulik jest po prostu śmieszny. No i niech będzie przestrogą dla różnych szefów, żeby tak nie cisnąć podwładnych, bo wtedy różnie może się skończyć - mówi nam Martyna.
Na koniec ciekawostka. W lecie 2010 roku Wrocław nawiedziła powódź. Dziennikarze Gazety Wrocławskiej wykonali wtedy tytaniczną pracę. To ze strony Wrocławskiej mieszkańcy dowiadywali się o wszystkim co było związane z powodzią. Na stronę wchodziło mnóstwo ludzi. Mnóstwo.
Później ze statystyk wynikło, że na "Libację" weszło więcej.
Polecany artykuł: