Wrocław. Co z mieszkańcami byłych mieszkań zakładowych?
Mieszkania zakładowe były kiedyś bardzo popularne. Żyli w nich pracownicy poszczególnych przedsiębiorstw, którzy "dostawali" mieszkania od zakładu pracy. Mimo że zazwyczaj ponosili z tego tytułu pewne koszty, nigdy nie stawali się właścicielami. Większość z nich i tak czuła się, jakby złapała pana Boga za nogi. Mogli w końcu zamieszkać w swoim "własnym" M.
Sytuacja zmieniła się, i to dramatycznie, po 1990 roku. Po zmianach ustrojowych jedne zakłady zostały sprywatyzowane, inne padły. Mieszkania zostały sprzedane, ale nie lokatorom. Trafiły, wraz z mieszkańcami, w prywatne ręce. I wtedy zaczął się koszmar.
Lokatorzy nagle dostali do zapłaty bardzo wysokie czynsze. Jedna z kobiet musi np. płacić miesięcznie właścicielowi aż 1800 zł za niewielkie mieszkanko (plus rachunki). Większość lokatorów to ludzie starsi, którzy powinni w spokoju wypoczywać, a nie denerwować się sytuacją mieszkaniową.
Wrocławian w podobnej sytuacji, a sprawa dotyczy budynków m.in. przy ul. Ślicznej, Mochanckiego czy Zaułka Rogozińskiego, może być kilkuset, a może nawet ponad tysiąc. Odetchnęli oni z ulgą, gdy doszło do zmiany w prawie. Zgodnie z ustawą gmina Wrocław może wykupić takie lokale od prywatnych właścicieli i włączyć je do zasobu komunalnego. Bank Gospodarstwa Krajowego mógłby zwrócić gminie do 95% poniesionych kosztów.
Niestety, we Wrocławiu wciąż nie doszło do żadnych działań w tym kierunku. We wtorek, 14 marca, na wrocławskim rynku lokatorzy manifestowali swoją trudną sytuację. - Wierzymy, że w końcu będziemy mogli normalnie żyć - mówią nam zdenerwowani. Wzywali przy okazji władze miasta do działania.
Miasto tłumaczy, że potrzebuje więcej czasu, by zdiagnozować problem, m.in. zorientować się ilu jest lokatorów i czy właściciele w ogóle są zainteresowani sprzedażą. Innym problemem mogą być pieniądze, bowiem - jak uczy doświadczenie innych miast - zwrot z BGK może być na poziomie nie 95 proc, a na przykład 20 proc. Różnica może pójść w miliony.
Polecany artykuł: